Archaniele Mitzraelu, pomóż mi.
Nie dam rady bez leków.
Spamilan, przeciwlękowy, chociaż on.
Ta technologia nawet mnie przeraża. Niby anonimowo, ale i tak czuję lęk przed byciem otwartym, jakby wszystkie oczy miały się naraz zwrócić ku mnie i wyprzeć poza krąg społeczny. Inna. Niebezpieczna. Nieprzewidywalna. Niestabilna. Straszna. Nie pasuje.
„Po co bierzesz leki, one nie działają, robisz sobie tylko krzywdę, nabijasz kasę koncernom farmaceutycznym, jeśli tak wygląda szczęśliwy człowiek, to ja cię przepraszam…”
Faktycznie, nie wyglądałam na mega szczęśliwą. Przy okazji PMS nachodziły mnie myśli samobójcze, miesiąc w miesiąc przez tydzień, mimo leków. Jak z tym można żyć i funkcjonować normalnie? „Uśmiechaj się do ludzi, bo nie jesteś sam.” Powodzenia. Zazdroszczę tym, którzy mierzą się „jedynie” z trudnościami życia zewnętrznego. Tylko skąd ten wewnętrzny robak u mnie się wziął?
Mam bardzo wielką potrzebę porozmawiania z kimś o tym, co się we mnie dzieje. Tylko z kim? Znowu? Przyjaciół mi szkoda. Odsuwają się, gdy zarzucam ich mułem i błotem mojej wewnętrznej krainy. Nie potrafią być w tym ze mną bez doradzania z perspektywy osoby, która jest po prostu normalna. Słucham czegoś takiego i czuję jak bardzo jestem sama z doznaniami wewnętrznymi. Tak chyba musi już pozostać. Jedyne co mogę, to udawać kogoś normalnego. Tak zresztą funkcjonuję. Wychodzi różnie. Bardzo często popadam w konflikty międzyludzkie. Szczególnie wtedy, gdy otworzę się i pokażę swoje niestabilne wnętrze, swoje łzy, swoje lęki, niepewności. Włącza to w innych ludziach chyba irytację, mają mnie po prostu dość i w krótkim czasie wychodzi to na wierzch w postaci jakiegoś sporu o nic. Nie czuję się swobodnie wśród ludzi. Czuję, że muszę udawać lekkość, uśmiech, wesołe usposobienie, takie przyjazne i kontaktowe, to jest fasada, a podtrzymanie jej bardzo dużo kosztuje.
Siedzę więc w domu. Ściany niemal przysuwają się do mnie. Duszę się. Muszę się wydostać. Nie mam dokąd iść. Na zewnątrz są ludzie. Mają swoje radości i dramaty, nie mam siły na interakcje. Nawet siedzenie w parku na ławce jest filtrowaniem rzeczywistości, otoczenia, mam ciągle włączony radar wyszukujący nawet nie wiem co. Na pewno nie ma tam spokoju. Bo we mnie nie ma spokoju.
Psycholog? 8 lat terapii z marnym skutkiem. Rozmaici terapeuci, rozmaite nurty psychologii, tony książek, poradników psychologicznych i ciągle nadzieja, że ktoś mi pomoże. Partner miał dość tego, że niemal wisiałam na nim, błagając o pomoc. Nie umiał pomóc. Nikt nie umie.
Jestem jak żebrak, wyciągający do ludzi rękę. Pomóż mi. Co mam robić? Jak mam żyć? Tysiące filmików na youtube, setki kołczów – że spolszczę tę nazwę, miliony motywacyjnych blogów, artykułów, memów, przemówień, prelekcji, warsztatów. Tylko że ja jestem ciągle w tym samym błocie, w którym byłam. Może przez chwilę szczęśliwsza, bo entuzjazm innych jest zaraźliwy, tyle, że działa właśnie tylko przez chwilę.
Za namową odstawiłam leki antydepresyjne. Przecież jeśli jestem w tak ciemnej dupie, to te leki nie mogą działać. Wizyta u psychiatry dopiero za 2 miesiące – NFZ, trzeba czekać. Uwierzyłam w moc własnego umysłu, że to od niego wszystko zależy. Uwierzyłam, że dam radę bez leków. Wiem, że leki nie zmieniają myślenia, jedynie maskują problem. No niby tak właśnie jest. Tylko jak rozwiązać problem? Wiele lat psychoterapii nic nie dało. I właściwie co jest tym problemem? W kilka dni po odstawieniu zaczęły mieć miejsce silne ataki złości, autoagresji. Byłam zaskoczona, bałam się własnych reakcji, które były jakby poza moją kontrolą. Miałam ochotę zrobić sobie bolesną krzywdę. Chciałam rozwalić sobie głowę o futrynę w potwornej złości. Przyszła świadomość w odpowiedniej chwili, nie zrobiłam tego. Szok. Co się dzieje? Później wyciszyło się, byłam spokojniejsza. Nadal bez leków.
Zbliża się wrzesień. We wrześniu zaczynam pracę. Już zdążył zrobić się zgrzyt między mną a współpracownikami – nie pasuję, jak zwykle. Póki co nie ma mnie kim zastąpić, więc jestem, ale czuję się jak na wylotce. Straciłam też chęć do angażowania się. Jestem w trybie „przetrwać”. Powinnam zacząć się przygotowywać, tymczasem zdominowała mnie niechęć a jednocześnie ogromny stres, że zawalę. I siłowanie się ze sobą. „Zrób to co masz do zrobienia!” „Zmuś mnie…”
Ktoś poleca mi kolejną metodę uzdrawiania siebie. Śmieszne. Nie ma sensu. To jest szukanie ratunku wszędzie, tylko nie tam, skąd ten ratunek może przyjść. Błagam świat – pomóż mi. Milczy. Irytacja ludzi, brak akceptacji, niecierpliwość. No i świat biznesu – kasa. „Zapłacisz, to się tobą zajmę.” Trochę wiszę już za czynsz. Nie wręczę pieniędzy, których nie mam kolejnej osobie, która „zna świetny sposób na zrobienie ze mnie normalnego człowieka”. To nie działa. Próbowałam. Ufałam, wierzyłam, cieszyłam się, że wreszcie będę szczęśliwa sama ze sobą. Trwało to krótko. Zawsze wraca do stanu wyjściowego.
A stan wyjściowy to jaki to właściwie? Bezruch, spłycony oddech tak mocno, że go nie słychać, nie drga powietrze nawet, nasłuchiwanie. Trwanie w czymś takim długimi godzinami. Jedyny stan względnego spokoju – możliwość nasłuchiwania. Ale życie wymaga, żeby żyć, a nie trwać i nasłuchiwać. Wtedy zalewa mój mózg fala tego, co powinnam, a czego nie robię. Blokada. Blokuję wszelkie pożądane działanie. Wiem co muszę zrobić, żeby sprawy jako tako toczyły się w przód, tylko że tego nie robię. Wewnętrzna walka pomiędzy „zostaw mnie w spokoju” a „zrób to co konieczne, żeby żyć!” I lęk olbrzymi. I dialog wewnątrz, który podważa w ogóle sens życia, co jest równoznaczne z podważaniem sensu robienia czegokolwiek.
Próbowałam pozbawić się życia. Wiem jak to jest, kiedy górę bierze instynkt, który chce cię ocalić. Pod zwałami smutku, lęku, ciemności jest coś, co bardzo chce żyć. To coś ma wielką siłę. Jest jak światło pod stertą kamieni. I jest tam cały czas, nawet jeśli go nie widać. Trzeba tylko zdjąć te kamienie. Trzeba tylko zdjąć te kamienie…
Rozwiązanie mojego problemu jest bardzo proste. Muszę skupić się na tym, co mam do zrobienia – przygotować się do września, muszę znaleźć stałą pracę, która da mi jakąkolwiek stabilność, muszę zdrowo się odżywiać, muszę odrobinę się gimnastykować, muszę wychodzić na spacer, muszę docenić to co mam, muszę przestać słuchać głosu, który mówi mi, że to wszystko nie ma sensu.
Piszę teraz ten długi tekst, bardzo potrzebowałam porozmawiać z kimkolwiek – nie mam takiej osoby, bo nie chcę, żeby ludzie się ode mnie odsuwali, a to się dzieje, po prostu. Piszę, zamiast ogarniać papierologię… Prokrastynacja, odkładanie na później, stres tak wielki, że wpadnę w panikę i w końcu oszaleję. I nadal nie zabieram się za to, co muszę zrobić. Bo przecież nic nie muszę. Kto mnie zmusi? Mama się złości, że nie jest tak, jakby chciała, żeby było. Że ze mną same problemy. Wieczne problemy. Że inni to jakoś mogą normalnie, a ja to ciągle tylko w smutku, strachu i z niechęcią do życia.
No właśnie. Niechęć do życia. To jest problem. Skoro to już ustalone, że się go sama nie pozbawię, to jak zmienić nastawienie?
Właściwie to weszłam tutaj z jasną sceną tego, co się dzieje w głowie. Leży segregator, wystarczy wziąć go w rękę, przewertować strony, spisać co jest potrzebne do przygotowania, zacząć przygotowywać. Jednak związana z tą czynnością jest taka niechęć, że aż mnie wszystko boli. Robię wszystko, byle się za to nie zabrać, ale w tyle głowy wiem, ze muszę i że właśnie to teraz powinnam zrobić. To nie boli, a jednak boli. Czy ktoś to pojmie? Dlaczego tak bardzo tego nie chcę? Co się za tym kryje? Co jest nie tak? Urosło w mojej głowie do rozmiarów potwornych i przywiesiło taki napis „Nie dasz rady. Jesteś do niczego. Hahaha.”
Kim jesteś głosie w mojej głowie, który robi mi źle, który nie życzy mi dobrze, który podsumowuje moje dokonania skupiając się jedynie na tym, co nie wyszło. Kim jesteś?! Dlaczego robisz mi przykrość? Dlaczego odbierasz radość istnienia, działania? Dlaczego mnie męczysz?! Jeśli jesteś wirusem i mnie wykończysz, to sam zginiesz, tylko że to jest poza twoim pojmowaniem. Jedyne co mogę to pomóc sobie sama. Zniszczyć cię. Nie mówisz mi prawdy, nie dajesz pełnego obrazu, a nade wszystko nie sprawiasz, że wierzę w siebie, w to, że dam radę bez względu na to, czego się podejmę, że przeżyję o własnych siłach. Kim jesteś?