Niedziela należy do mnie

Należy odpocząć.
Po całym tygodniu solidnej pracy, solidnego wysiłku, dzielnego stawiania czoła grawitacji łóżkowej, wreszcie mogę wziąć oddech. Teoretycznie.
Nie nastawiałam budzika. Obudziłam się o 9 w panice, że zaspałam! Szybkie ogarniecie jaki to dzień, ogarnięcie planów na dziś, stwierdzenie, że zdążę i opadniecie z ulgą na poduszkę.
Jest aktywnie. Leki działają?

Mam w sobie bardzo dużo złości niewyrażonej. Chciałabym, ale mi nie wychodzi. Jestem śmieszna z tą swoją złością. W każdym razie wstydzę się, że nie będzie to tak teatralne jak sobie wyobrażam. Dlatego się wycofuję. Boję się, że zawiodą słowa, refleks, inteligencja, że nie jestem dość cwana na ten świat. Że i tak każdy wie.

– Kto ty jesteś kurwa?
– Ja jestem kurwa – tu wstaw imię i nazwisko. – Miało brzmieć dzielnie i butnie, zabrzmiało jak zabrzmiało.
Powiedziane do chłopaka, który szaleńczo mi się podobał od czasu, gdy miałam 13 lat…
a który zakochał się w tej, którą za przykład dostawałam większość mojego nastoletniego życia. Że ona to mogła? To i ty możesz. Jestem taka sama, jak byłam wtedy. W środku smutna, otoczona skorupką rzeczy, które mogłyby dać mi wiele radości, gdybym tylko zdecydowała się w nie wejść. Smutna, że nie mogę się nimi cieszyć, bo muszę być taka jak inni – dobrzy w jakimś aspekcie. Czy ja mam aspekt, w którym jestem dobra? Oprócz aspektu pierwszego efektu wizualnego i na pewno aspektu mylnego pierwszego wrażenia?

Niedziela jest dla mnie.
Trwa mój personalny projekt, o którym wspomnę tylko, że trwać będzie 2 lata, zakończy się 31 października 2019 roku. To tuż tuż. Sprawdzę, co w takim czasie uda mi się ugrać jeśli wejdę do gry. W sumie mogę stracić, mogę zyskać. Tkwię w miejscu, bo boję się wejść. Po prostu brak mi wiary, że mi się uda.

I natychmiast przychodzi mi na myśl to, co słyszałam w ustach dwóch osób: ktoś chciał, żebyś była na tym świecie, ktoś jeszcze, oprócz twoich rodziców. Mam wrażenie, że szukam jakiejś zaginionej duszy. Czy szukam siebie? Ktoś drugi powiedział: …ale przeżyłaś. Jesteś tu. Świadomie. Dzielnie się spisałaś. Gratuluję Ci. Cieszę się, że jesteś.
I nagle robi się tak weselej.

Niedziela jest dla mnie.
Pij wodę, odpoczywaj, pracuj, zarabiaj, płać, żyj.
Pojawia się pytanie: po co?
Jeśli masz dziecko, jest ci znacznie łatwiej znaleźć powód.

Niedziela jest dla mnie, ale mam też dziecko.
Zaraz wróci i …powinnam spędzać z nim czas, bo wejdzie w ten dziwny wiek beze mnie i już się nie odnajdziemy.

No dobrze, co z tą niedzielą. Nadal jestem sama, w tle szumi deszcz, jest burza.
Czym mam się zająć, żebym wiedziała, że to mój czas?

Niedziela należy do mnie.
Mam jeszcze 15 minut bez dziecka.

Odpowiedz sobie na pytanie – czego chcesz?
Po czym poznasz 31 października 2019, że masz to, czego chcesz?

 

 

Leki antydepresyjne SNRI

Bez leków wytrzymałam 2 miesiące. Budzenie się w panice, lęk przed przyszłością, ogromny niepokój, brak koncentracji na czymkolwiek, nerwowość, płaczliwość. Tak się nie da żyć. Już lepiej ulżyć sobie lekami.
Anafranil – ciągle tylko bym spała – senność, senność, senność i obniżone moje i tak niskie ciśnienie. Tak też nie da się funkcjonować.
Doczekałam się wizyty u psychiatry. Opowiedziałam co jest grane. Leczę się 15 lat. 15 lat! I bez leków nie funkcjonuję, po prostu. Zapisała mi leki antydepresyjne SNRI, nowej generacji. Działają nie tylko na receptory serotoniny ale i dopaminy. Jest różnica. Od wizyty minął miesiąc. Działam, nie chce mi się spać, nocami jeszcze zdarza mi się wybudzić, ale funkcjonuję sporo lepiej. I nawet czasem doświadczam przebłysków radości.
Pytałam psychiatry czy da się wyjść z depresji bez leków –  powiedziała, że da się. Dała mi skierowanie na psychoterapię. Trzeba czekać, bo to terapia na NFZ. Poznawczo-behawioralna. Jestem gotowa stawić czoło demonom wewnątrz mnie. Po 8 latach rozmaitych terapii doszłam do momentu, gdy nie oczekuję od psychoterapeuty, żeby mnie uzdrowił, za to skorzystam z jego wiedzy i informacji zwrotnej, żeby uzdrowić się sama. Tylko tak to zadziała. Na razie boję się być bez leków.
Do końca października chciałam pożegnać się z nadmiarem rzeczy w domu, ale koniec października mnie zaskoczył niczym zima drogowców. Myślę, że pozbywanie się rzeczy rozciągnie się w czasie. Tym bardziej, że cały czas przybywają do domu nowe rzeczy. Szafa pęka w szwach. Nie koniecznie od ubrań. Po prostu to jest takie miejsce, gdzie można wcisnąć cokolwiek i nie będzie tego widać. Nie bardzo się domyka, trzeba się przyjrzeć co jest wewnątrz i się nie litować nad zawartością, która mooooże się kiedyś przyda… No to do dzieła.

Niepokój i stres

Wczoraj wypłakałam się mamie w ramię. Nakarmiła mnie też jakimiś warzywami, orzechami, siemieniem lnianym. Trochę mi dziś lepiej – może dlatego, że w ogóle wyszłam z domu? Nie mam siły, trudność sprawia mi nawet dłuższy spacer, po prostu wszystko mnie boli. I poranny ból w dole pleców, jakby nerki. Budzę się, potrzebuję wziąć wdech. Czy to znaczy, że nie oddycham dość głęboko? Budzę się spragniona powietrza. Mam palącą potrzebę głębszego oddechu, a to boli! Jakbym wtłaczanym powietrzem przepychała jakiś zastój tam właśnie, w tyle pleców, w okolicy nerek. Wytrzymam ten dziwny wysiłek oddychania, tego pierwszego, drugiego, trzeciego porannego oddechu i później jest już dobrze. Mniej więcej. Przynajmniej mogę dość swobodnie oddychać. Potencjalnie może być to całkiem głębokie oddychanie. W praktyce oddech spłycony jest tylko do górnej części płuc, tak przynajmniej to odczuwam. 

Nadal trafiam na coraz to nowych kołczów, którzy z uśmiechają się z filmików mówiąc jakie mają wspaniałe i spełnione życie w mówieniu innym jak mają żyć – mają biznesy z tym związane. Więc muszą mieć klientów i to się jakoś dopełnia. Jest taki nieudacznik jak ja, który potrzebuje kołcza, który pokaże mu, jak ma żyć. Za grubą kasę. To w ogóle działa?

Bądź tu i teraz – mhm, idź za głosem serca – moje serce mówi, żeby strzelić sobie w łeb albo wleźć pod jakiś szybki pociąg, spełniaj swoje marzenia – trzeba mieć za co.

Sama czytałam 100 poradników. I co z tego? Uparłam się, że będę nieszczęśliwa? Chyba tak. Uparłam się, że nic mi nie pomoże? Może tak. Praca, którą musiałabym nad sobą wykonać jest tak wielka i nie ma żadnej gwarancji, że się proces powiedzie, że poważnie – lepiej się unicestwić, choć teraz wiem, że to wcale nie jest łatwe.

No dobrze, boli mnie głowa niemiłosiernie. Pulsuje. Trwam w bezruchu, w spłyconym oddechu, nie wiem w co włożyć ręce. Obiecałam sobie wystawić na OLX różne rzeczy do sprzedania. Rzeczy mam za dużo, kasy za mało. Finansowo tonę na swój mały sposób, bo przecież nie jestem rekinem finansjery, który tonie w wielkich długach, tylko bardzo przeciętnym, nieporadnym szaraczkiem, który jakoś próbuje w tym świecie żyć. Daleko mi do latania. Jestem po szyję w wodzie i nie mam gruntu, bo sobie go nie zrobiłam. Nie wiem jak żyją bezdomni, alkoholicy, nie umiem sobie tego wyobrazić. Póki co ja mam dach nad głową. Jeśli nie mam zaplecza finansowego, to ciekawe jak utrzymam się na powierzchni… 

Cały czas szukam jakiegoś pomysłu na siebie. No bo przecież każdy jest wyjątkowy i ma coś do zaoferowaniu światu, tak? Nie umiem w sobie znaleźć, co takiego mogłabym zaoferować światu, żeby świat chciał mi za to zapłacić i żeby sytuacja wyklarowała się w tym względzie raz na zawsze. Chyba lepiej wiedzieć, że wszystko się zmienia i nic nie jest na zawsze, nie cieszyć się, kiedy jest super i nie martwić, kiedy jest kiepsko. Trudne. 

Martwię się o przyszłość, o finansową stronę życia. O finansowanie mojego życia, dachu nad głową i podstawowych potrzeb. O finansowanie życia kiedy już nie będę w stanie zarobić – jakbym teraz była w stanie… 

Jesteśmy w tym świecie zdani na siebie. I na innych. Bo to inni rozdają nam pieniądze, nie? Inni decydują ile jesteś wart. Co jest grane z tymi pieniędzmi, dlaczego ich nie ma?

To jest główne źródło mojego stresu i mojego niepokoju. Cierpi na tym cały mój organizm. Ciekawe jak długo jeszcze pociągnę i co położy mnie do ziemi. 

Pobudka

Właściwie tytuł poprzedniego wpisu nijak ma się do jego treści. Chyba. 

W moim odczuciu potrzebuję pomocy, więc sięgam do różnych osób oferujących tę pomoc. Bardzo często osoby te w ten sposób zarabiają na życie. Zarabiają więc na moim poczuciu nienormalności, na moim dążeniu do niej. Moja potrzeba uwagi, opieki zostaje przez chwilę zaspokojona i dlatego mam wrażenie, że to leczy. Za jakiś czas ląduję w punkcie wyjścia. Odkrywam kolejne osoby i kolejne „działające metody”, chwytam się wszystkiego. 

Ale przychodzi taki moment, w którym wszelka pomoc z zewnątrz przybiera jeden kolor. Wszyscy ludzie z ich metodami to tylko brzęczące tło, które daje nadzieję, owszem, ale po którymś razie już wiesz, że ta nadzieja będzie zawiedziona, a pomoc z zewnątrz jest iluzją. Może masz dobre doświadczenia, nie wiem, może na dłuższą metę udało ci się wyjść z głębokich problemów bezsensowności życia. Ja też mam dobre doświadczenia, bo mimo mojej wielkiej niepewności w kontaktach z ludźmi, kontakt z nimi zawsze przynosi mi energię. Bo mam czyjąś uwagę i pozorną troskę. Ale bezsensowność życia nie opuściła mnie niestety. 

Pomyślałam kiedyś o bliskich. I pomyślałam, że nie rozumieją mnie tak bardzo, że pozostaje trwać, uśmiechać się i rozmawiać o pogodzie. Ziejąca przepaść między mną a innymi. I moje udawanie, że jestem taka jak inni. Bezsilność. I pomyślałam, że kiedyś ich nie będzie, ludzie się starzeją, umierają, choć może to mnie pierwszej nie będzie. Ludzie przychodzą i odchodzą. Naraz świat wypełniony innymi objawia mi się jako obraz chwilowy, a ja jestem obserwatorem. I dopóki ja żyję i towarzyszy mi – nazwijmy to tak – świadomość, to jestem w centrum swojego wszechświata, swojej bańki, w której wszystko się dzieje. A ludzie w tej bańce są, ale w każdej chwili może zadziać się coś, ze ich już nie będzie. Pierwszy wniosek to taki, żeby doceniać każdą chwilę, w której jesteśmy z innymi, albo przynajmniej mieć świadomość, że nic nie trwa wiecznie, drugi to taki, że towarzyszy nam złudzenie, że jutro będzie takie samo jak dzisiaj, że mąż wróci z pracy, a dziecko ze szkoły – a przecież to tylko życzenia, wcale tak nie musi być. Trzeci wniosek to taki, że koniec końców jesteśmy sami ze sobą, bez względu na to ilu jest ludzi wokół. I jeśli odrzucisz iluzję, że wszyscy będą zawsze, to pojmiesz samotność jednostki. Wcale nie w negatywnym sensie, choć człowiek jako istota społeczna reaguje lękiem na samotność, bo być poza grupą oznacza zginąć, unikamy więc samotności jak tylko się da, nawet za pomocą fikcji.

Zadałam sobie pytanie – co sprawia, że oddaję ufność innym ludziom, że wiedzą lepiej co mam robić z życiem i w życiu? Wiedzą? Czemu sądzę, że wiedzą lepiej niż ja? Teorię mam w jednym paluszku. Wystarczy oszukać mózg i już jest fajnie. Na chwilę. Problem polega na tym, że leżę w jakimś strasznym dole i wołam o pomoc i mam nadzieję, że pojawi się ktoś, kto mnie stamtąd wyciągnie, a ja pozostanę wdzięczna mu do końca życia i nigdy go nie zostawię – czytaj: nigdy już nie będę sama. Pozbawiam siebie wszelkich sił, które sprawiłyby, że wyjdę z tego o własnych siłach, bo wtedy po co byliby mi inni ludzie? Uśmiech. Rozszyfrowana zagadka niemocy i nieradzenia sobie. Mechanizm, pewnie z wczesnych lat życia, kiedy przekonałam się, że jak jest źle, to nie jestem sama, jeśli zaś wszystko jest w porządku, a ja szczęśliwa, to bliscy mają święty spokój i nie muszą się mną zajmować. Gotowe.

No więc co teraz?

Ciągle odwlekam, ciągle bronię się przed działaniem, jakimkolwiek. Przeczekuję od świtu do zmierzchu. Niech to się wreszcie skończy. Zupełnie jakby później miało być coś innego. Przeczekuję życie. Tkwię w nasłuchiwaniu, w bezruchu, w bezczynności, z ogromnym lękiem. Czy to da się wytłumaczyć? Powstrzymuję się od czegokolwiek. Dlaczego?

Ludzie żyją, radzą sobie, wchodzą w interakcje, dają, biorą, wnoszą wartości, choćby swój czas, zarabiają, kupują przedmioty, jedzą, bawią się, podróżują. A ja siedzę w zamknięciu, przerażona, z walącym sercem i czekam aż dzień się skończy, aż zapadnę w sen.

Przychodzi ranek, otwieram oczy i w tym samym momencie rodzi się lęk. Oddech płytki, serce wali, panika, nie dam rady. Nie chcę tu być, niech ktoś mnie stąd zabierze. To jest wewnętrzne więzienie, bo realnie nie dzieje się nic, co by mogło wywoływać takie reakcje. To przewidywanie przyszłych katastrof międzyludzkich, a jednocześnie świadomość konieczności kontaktów. Za coś trzeba żyć. Tym czymś są pieniądze. Nie mam głowy do papierologii, przedstawiania dokumentacji mojej walki z depresją czy udowadniania jakiejś komisji, że nie jestem zdolna do funkcjonowania jak każdy inny człowiek. Naprawdę z zewnątrz wyglądam całkowicie normalnie. Jestem po studiach, mam ukończone jeszcze dwie inne szkoły, mam dwie ręce, nogi, fizycznie jestem całkiem sprawna, tylko psychicznie coś cały czas nie pozwala mi iść w świat i zdobywać, dawać i brać, cieszyć się i odkrywać nowe. Jestem w więzieniu własnej konstrukcji. Ja działam przeciwko sobie. Czy to możliwe, że jakiś wewnętrzny twór w ten sposób mnie chroni? Jak się wydostać?

Odpowiedź na to pytanie znam tylko ja, bo jak może być inaczej. We mnie muszę jej poszukać i ją odnaleźć. Medytacja to jedyna sensowna metoda dojścia do głębi siebie. Nie wymaga ludzi z zewnątrz. Obserwacja siebie. Stąd te wpisy. Dokumentacja mielenia wewnętrznego.  

Nie ma nikogo, kto wie lepiej.

Archaniele Mitzraelu, pomóż mi.

Nie dam rady bez leków.

Spamilan, przeciwlękowy, chociaż on.

Ta technologia nawet mnie przeraża. Niby anonimowo, ale i tak czuję lęk przed byciem otwartym, jakby wszystkie oczy miały się naraz zwrócić ku mnie i wyprzeć poza krąg społeczny. Inna. Niebezpieczna. Nieprzewidywalna. Niestabilna. Straszna. Nie pasuje.

„Po co bierzesz leki, one nie działają, robisz sobie tylko krzywdę, nabijasz kasę koncernom farmaceutycznym, jeśli tak wygląda szczęśliwy człowiek, to ja cię przepraszam…”

Faktycznie, nie wyglądałam na mega szczęśliwą. Przy okazji PMS nachodziły mnie myśli samobójcze, miesiąc w miesiąc przez tydzień, mimo leków. Jak z tym można żyć i funkcjonować normalnie? „Uśmiechaj się do ludzi, bo nie jesteś sam.” Powodzenia. Zazdroszczę tym, którzy mierzą się „jedynie” z trudnościami życia zewnętrznego. Tylko skąd ten wewnętrzny robak u mnie się wziął?

Mam bardzo wielką potrzebę porozmawiania z kimś o tym, co się we mnie dzieje. Tylko z kim? Znowu? Przyjaciół mi szkoda. Odsuwają się, gdy zarzucam ich mułem i błotem mojej wewnętrznej krainy. Nie potrafią być w tym ze mną bez doradzania z perspektywy osoby, która jest po prostu normalna. Słucham czegoś takiego i czuję jak bardzo jestem sama z doznaniami wewnętrznymi. Tak chyba musi już pozostać. Jedyne co mogę, to udawać kogoś normalnego. Tak zresztą funkcjonuję. Wychodzi różnie. Bardzo często popadam w konflikty międzyludzkie. Szczególnie wtedy, gdy otworzę się i pokażę swoje niestabilne wnętrze, swoje łzy, swoje lęki, niepewności. Włącza to w innych ludziach chyba irytację, mają mnie po prostu dość i w krótkim czasie wychodzi to na wierzch w postaci jakiegoś sporu o nic. Nie czuję się swobodnie wśród ludzi. Czuję, że muszę udawać lekkość, uśmiech, wesołe usposobienie, takie przyjazne i kontaktowe, to jest fasada, a podtrzymanie jej bardzo dużo kosztuje.

Siedzę więc w domu. Ściany niemal przysuwają się do mnie. Duszę się. Muszę się wydostać. Nie mam dokąd iść. Na zewnątrz są ludzie. Mają swoje radości i dramaty, nie mam siły na interakcje. Nawet siedzenie w parku na ławce jest filtrowaniem rzeczywistości, otoczenia, mam ciągle włączony radar wyszukujący nawet nie wiem co. Na pewno nie ma tam spokoju. Bo we mnie nie ma spokoju.

Psycholog? 8 lat terapii z marnym skutkiem. Rozmaici terapeuci, rozmaite nurty psychologii, tony książek, poradników psychologicznych i ciągle nadzieja, że ktoś mi pomoże. Partner miał dość tego, że niemal wisiałam na nim, błagając o pomoc. Nie umiał pomóc. Nikt nie umie.

Jestem jak żebrak, wyciągający do ludzi rękę. Pomóż mi. Co mam robić? Jak mam żyć? Tysiące filmików na youtube, setki kołczów – że spolszczę tę nazwę, miliony motywacyjnych blogów, artykułów, memów, przemówień, prelekcji, warsztatów. Tylko że ja jestem ciągle w tym samym błocie, w którym byłam. Może przez chwilę szczęśliwsza, bo entuzjazm innych jest zaraźliwy, tyle, że działa właśnie tylko przez chwilę.

Za namową odstawiłam leki antydepresyjne. Przecież jeśli jestem w tak ciemnej dupie, to te leki nie mogą działać. Wizyta u psychiatry dopiero za 2 miesiące – NFZ, trzeba czekać. Uwierzyłam w moc własnego umysłu, że to od niego wszystko zależy. Uwierzyłam, że dam radę bez leków. Wiem, że leki nie zmieniają myślenia, jedynie maskują problem. No niby tak właśnie jest. Tylko jak rozwiązać problem? Wiele lat psychoterapii nic nie dało. I właściwie co jest tym problemem? W kilka dni po odstawieniu zaczęły mieć miejsce silne ataki złości, autoagresji. Byłam zaskoczona, bałam się własnych reakcji, które były jakby poza moją kontrolą. Miałam ochotę zrobić sobie bolesną krzywdę. Chciałam rozwalić sobie głowę o futrynę w potwornej złości. Przyszła świadomość w odpowiedniej chwili, nie zrobiłam tego. Szok. Co się dzieje? Później wyciszyło się, byłam spokojniejsza. Nadal bez leków.

Zbliża się wrzesień. We wrześniu zaczynam pracę. Już zdążył zrobić się zgrzyt między mną a współpracownikami – nie pasuję, jak zwykle. Póki co nie ma mnie kim zastąpić, więc jestem, ale czuję się jak na wylotce. Straciłam też chęć do angażowania się. Jestem w trybie „przetrwać”. Powinnam zacząć się przygotowywać, tymczasem zdominowała mnie niechęć a jednocześnie ogromny stres, że zawalę. I siłowanie się ze sobą. „Zrób to co masz do zrobienia!” „Zmuś mnie…”

Ktoś poleca mi kolejną metodę uzdrawiania siebie. Śmieszne. Nie ma sensu. To jest szukanie ratunku wszędzie, tylko nie tam, skąd ten ratunek może przyjść. Błagam świat – pomóż mi. Milczy. Irytacja ludzi, brak akceptacji, niecierpliwość. No i świat biznesu – kasa. „Zapłacisz, to się tobą zajmę.” Trochę wiszę już za czynsz. Nie wręczę pieniędzy, których nie mam kolejnej osobie, która „zna świetny sposób na zrobienie ze mnie normalnego człowieka”. To nie działa. Próbowałam. Ufałam, wierzyłam, cieszyłam się, że wreszcie będę szczęśliwa sama ze sobą. Trwało to krótko. Zawsze wraca do stanu wyjściowego.

A stan wyjściowy to jaki to właściwie? Bezruch, spłycony oddech tak mocno, że go nie słychać, nie drga powietrze nawet, nasłuchiwanie. Trwanie w czymś takim długimi godzinami. Jedyny stan względnego spokoju – możliwość nasłuchiwania. Ale życie wymaga, żeby żyć, a nie trwać i nasłuchiwać. Wtedy zalewa mój mózg fala tego, co powinnam, a czego nie robię. Blokada. Blokuję wszelkie pożądane działanie. Wiem co muszę zrobić, żeby sprawy jako tako toczyły się w przód, tylko że tego nie robię. Wewnętrzna walka pomiędzy „zostaw mnie w spokoju” a „zrób to co konieczne, żeby żyć!” I lęk olbrzymi. I dialog wewnątrz, który podważa w ogóle sens życia, co jest równoznaczne z podważaniem sensu robienia czegokolwiek.

Próbowałam pozbawić się życia. Wiem jak to jest, kiedy górę bierze instynkt, który chce cię ocalić. Pod zwałami smutku, lęku, ciemności jest coś, co bardzo chce żyć. To coś ma wielką siłę. Jest jak światło pod stertą kamieni. I jest tam cały czas, nawet jeśli go nie widać. Trzeba tylko zdjąć te kamienie. Trzeba tylko zdjąć te kamienie…

Rozwiązanie mojego problemu jest bardzo proste. Muszę skupić się na tym, co mam do zrobienia – przygotować się do września, muszę znaleźć stałą pracę, która da mi jakąkolwiek stabilność, muszę zdrowo się odżywiać, muszę odrobinę się gimnastykować, muszę wychodzić na spacer, muszę docenić to co mam, muszę przestać słuchać głosu, który mówi mi, że to wszystko nie ma sensu.

Piszę teraz ten długi tekst, bardzo potrzebowałam porozmawiać z kimkolwiek – nie mam takiej osoby, bo nie chcę, żeby ludzie się ode mnie odsuwali, a to się dzieje, po prostu. Piszę, zamiast ogarniać papierologię… Prokrastynacja, odkładanie na później, stres tak wielki, że wpadnę w panikę i w końcu oszaleję. I nadal nie zabieram się za to, co muszę zrobić. Bo przecież nic nie muszę. Kto mnie zmusi? Mama się złości, że nie jest tak, jakby chciała, żeby było. Że ze mną same problemy. Wieczne problemy. Że inni to jakoś mogą normalnie, a ja to ciągle tylko w smutku, strachu i z niechęcią do życia.

No właśnie. Niechęć do życia. To jest problem. Skoro to już ustalone, że się go sama nie pozbawię, to jak zmienić nastawienie?

Właściwie to weszłam tutaj z jasną sceną tego, co się dzieje w głowie. Leży segregator, wystarczy wziąć go w rękę, przewertować strony, spisać co jest potrzebne do przygotowania, zacząć przygotowywać. Jednak związana z tą czynnością jest taka niechęć, że aż mnie wszystko boli. Robię wszystko, byle się za to nie zabrać, ale w tyle głowy wiem, ze muszę i że właśnie to teraz powinnam zrobić. To nie boli, a jednak boli. Czy ktoś to pojmie? Dlaczego tak bardzo tego nie chcę? Co się za tym kryje? Co jest nie tak? Urosło w mojej głowie do rozmiarów potwornych i przywiesiło taki napis „Nie dasz rady. Jesteś do niczego. Hahaha.”

Kim jesteś głosie w mojej głowie, który robi mi źle, który nie życzy mi dobrze, który podsumowuje moje dokonania skupiając się jedynie na tym, co nie wyszło. Kim jesteś?! Dlaczego robisz mi przykrość? Dlaczego odbierasz radość istnienia, działania? Dlaczego mnie męczysz?! Jeśli jesteś wirusem i mnie wykończysz, to sam zginiesz, tylko że to jest poza twoim pojmowaniem. Jedyne co mogę to pomóc sobie sama. Zniszczyć cię. Nie mówisz mi prawdy, nie dajesz pełnego obrazu, a nade wszystko nie sprawiasz, że wierzę w siebie, w to, że dam radę bez względu na to, czego się podejmę, że przeżyję o własnych siłach. Kim jesteś?